AMORe POMIDORe – czyli jak pokochać uprawę pomidorów
Wyhodowałam wyjątkowy żywopłot z dwumetrowych pomidorków koktajlowych. Przechodnie zatrzymywali się, bo takiego cudu w tych rejonach jeszcze nie było.
Przyniosłam sadzonki pomidorków z wawerskiej akcji wymiany sadzonek Ekorozsadnik, niczym szczeniaki do domu. Były malutkie i wydawały się niezdolne do samodzielnego życia we wczesnowiosennych warunkach. Hołubiłam je pod kloszem jakiś czas, ale przyszedł moment, że trzeba było pokazać ich miejsce do życia. Zostały posadzone w ogródku pod płotem i pod nasłonecznionym murem.
Moje szczeniaki na podwórku
Moje szczeniaki dostawały dobrze jeść. Trafiły na grunt wzbogacony obornikiem i kompostem. Wydaje się, że zasmakowały w tej karmie, bo mocno zakorzeniły się na swoich stanowiskach. Szczerze mówiąc, bardziej postawiłam na fart i ich chęć przeżycia niż wierzyłam w sukces ogrodniczy. Jednakże spotkała mnie miła niespodzianka, bo moje krzaczki wykazały się wolą życia silniejszą niż się spodziewałam. Myślałam, że dobrze będzie jak przeżyją przymrozki majowe… Przeżyły! Myślałam, że dobrze będzie jak urosną chociaż 20 centymetrów… I urosły! Myślałam, żeby urosły jeszcze trochę, a one rosły i rosły i owocowały bez końca! Codziennie rano oglądałam nowe kolorowe kwiatki, owoce i przyrosty! Były nieugięte w swoim dynamicznym podejściu do życia.
Moje pomidorowe towarzystwo nie było z jednej matki i ojca. Sadzonki straciły swoje podpisy w związku z tym, w szpalerze miałam mieszankę firmową. Trochę czerwonych, trochę żółtych, trochę jajogłowych.
Z włoskiej rodziny zrobić niemiecką
Towarzystwo dobrze się czuło razem, ale trzeba było ich pilnować. Każdego dnia robiliśmy przegląd stanu.
Po pierwsze – miały stać prosto na apelu.
Zapewnialiśmy podporę do pędu głównego i przywiązywaliśmy rośliny do podpory co 20 centymetrów. Na początku pomidorki były niskie, więc i podpórki były niskie. Nie spodziewaliśmy się doczekać na naszym podwórku szeregu z młodzieńców tak znacznego wzrostu /tj. ok. 2 m/. Potem podmieniliśmy podpórki na grube proste konary z pobliskiego lasu.
Po drugie – miały utrzymywać porządek w szeregu.
Trzeba było ustalić przewodnika oraz usuwać listki które wyrastały między pędem głównym a podstawą liści. Jest to konieczne, bo pomidory mają tendencje do robienia bałaganu, co objawia się nadprodukcją liści i owoców, a potem nie mają sił wykarmić towarzystwa. Nowe odmiany koktajlowe są hybrydami, więc czasami zdarzają się „pomyłki” i na końcu pędu owoconośnego zaczynają się od nowa tworzyć liście. Takie wybryki natury też trzeba ucinać.
Po trzecie – miały być czyste.
Każdy objaw choroby musi być natychmiast usuwany. Zdecydowaliśmy prowadzić naszą eksperymentalną mini uprawę w sposób ekologiczny, więc mogliśmy na razie tylko tak zapobiegać chorobom. Przy monokulturze trzeba zachowywać wzmożoną czujność rewolucyjną. Wiadomo, że z małej plamki robi się większa, a potem te plamki błyskawicznie roznoszą się do sąsiedztwa i wszyscy cierpią zgodnie na to samo. Jak w socjalizmie, ale to jednak nie służy masom. Wiele razy drżałam widząc czarne plamy na liściach. Usuwałam bezlitośnie, bo lepiej więcej usunąć niż coś przeoczyć. System okazał się skuteczny, bo naszą pomidorową uprawę zlikwidowaliśmy dopiero pod koniec października z powodu niskich temperatur, a nie z powodów fitosanitarnych. Rośliny były w dobrym stanie. Koleżanki, które miały roślinki z tego samego źródła musiały zlikwidować swoje chore rośliny już w sierpniu…
Problemy wychowawcze
Największym problemem przy uprawie pomidorów jest wilgoć, która stwarza świetny klimat do rozwoju chorób grzybowych. Nasze pomidorki były zdrowe, dobrze odżywione, więc broniły się dzielnie, ale patogeny są silne i szybkie. Dlatego tak wielką wagę przykładaliśmy do podlewania – nigdy nie zraszaliśmy liści, zawsze nawadnialiśmy podłoże. A pomidorki lubią się napić… Ale co zrobić z deszczem? Nic się nie da zrobić. Kilka dni deszczowej pogody to czas zwiększonej czujności i „zachorowalności”.
Niepryskane pomidory
Pod koniec sierpnia mieliśmy kiepską pogodę i myślałam, że to już koniec naszej uprawy. Spotkałam wtedy starszego pana ogrodnika na bazarze w moim miasteczku, który sprzedawał „swoje” pomidory. Zapewniał, że niepryskane. Byłam wtedy na etapie poważnego zwątpienia czy moje chłopaki przeżyją bez pryskania. A nawet i z pryskaniem też miałam wątpliwości. A ten pan miał piękne duże pomidory i zapewniał mnie, że niepryskane. „JAK?!!!” zapytałam, wyczerpana nierówną walką z otaczającą wilgocią i atakującymi grzybami. „No jak to „jak?”, przecież ja je mam pod folią!” No tak, to jest możliwe i bezpieczne. Być może w przyszłym roku zdecyduję się na okrycie mojej uprawy. Najważniejsze jednak, że przeżyliśmy kryzys sierpniowy, co daje nadzieję na przyszłość?
Pomidory mają moc
Jacques opowiadał o znajomym we Francji, który od dwudziestu lat pracuje jako „podwiązywacz pomidorów” przy uprawie hydroponicznej. Pomidory sadzone są wsterylnych szklarniach i ich pędy rosną w nieskończoność /?/. Pędy pomidorów rozprowadzane są na specjalnych podporach i w przypadku tej uprawy osiągają długość ok. 80 – 100 mb. Każdego ranka Pierre przychodzi do pracy i podwiązuje nowe sześciokwiatowe/sześcioowocowe grono /może raczej jego zawiązki/. Są to uprawy ekologiczne, bo nie stosuje się tam oprysków, bo ze względu na izolację nie ma dostępu chorób grzybowych. Ta francuska odmiana jest długopnąca, ale my nie sprawdziliśmy w warunkach szklarniowych możliwości naszych pomidorków koktajlowych, bo skończyło się nam lato… gdyby nie pogoda to kto wie?
Piękny artykuł o pomidorach w roli głównej.
Kasia bardzo kocha swój ogród i ma dar ciekawego pisania. Efekt jak widać – czyta się trochę jak powieść 🙂